Logo KKM WENA
Kielecki Klub Motorowy Wena
24 stycznia 2011
Kadra Narodowa w Sporcie Motocyklowym 2011
25 stycznia 2011
Pokaż wszystkie

Wywiad z Łukaszem Łaskawcem

Łukasz Łaskawiec był największą niespodzianką rajdu Dakar 2011, ten młody zawodnik wywalczył 3 miejsce w kategorii Quady. Jest to tym samym najlepsza pozycja polskiego zawodnika w tegorocznym rajdzie. Łukasz jako czternastolatek po raz pierwszy wsiadł na quada, rok później zaczął startować w zawodach. Młody Polak spod Olkusza zdobył dotychczas Puchar Polski w rajdach Enduro w klasie 2k oraz Puchar Polski w Cross Country. Wywalczył także mistrzostwo Europy w Rajdach Baja 2010. Poniżej publikujemy wywiad z Łukaszem.

Arek Kwiecień: – Mimo młodego wieku na Dakar pojechałeś jako już całkiem doświadczony zawodnik, w dodatku z licznymi trofeami na koncie…

Łukasz „Łoker” Łaskawiec: – W zawodach występuję od 2006 roku, ale z półtoraroczną przerwą. W ostatnich dwóch sezonach startowałem już jednak regularnie, przy okazji faktycznie gromadząc sporo pucharów – w moim pokoju brakuje już na nie miejsca. Na swoim koncie mam m.in. zwycięstwo w Pucharze Polski w cross-country i enduro. W sezonie 2010 zająłem 3. miejsce w Mistrzostwach Polski enduro, z założenia trochę je odpuszczając, ponieważ skupiłem się na Mistrzostwach Europy w rajdach baja, gdzie wywalczyłem 1. miejsce w klasie Q4 (czyli pojazdów z silnikami o poj. powyżej 450 ccm) oraz 2. miejsce w klasyfikacji generalnej całej klasy ATV. Co ciekawe w klasie Q4 miałem quada z najmniejszym silnikiem spośród wszystkich rywali – KTM-a 505, podczas gdy inni mieli 800-ki, 900-ki…

-Kiedy zrodził się pomysł Twojego startu w rajdzie Dakar?

– O Dakarze na poważnie zaczęliśmy myśleć na rajdzie Hungarian Baja 2010. Pomysł zrodził się w głowie mojego taty, któremu zawdzięczam zresztą całą karierę zawodniczą – tata wspiera mnie, podpowiada, wymyśla kolejne cele, a także finansuje. Podczas zawodów na Węgrzech spotkaliśmy się z legendą Dakaru, Czechem Josefem Machackiem, który zaproponował mi nawet przejażdżkę swoim quadem. Wtedy porozmawialiśmy również z Martinem Macikiem, szefem czeskiego teamu KM Racing, w którego barwach startuje Machacek. I wtedy już zapadła klamka, że jedziemy na Dakar – wszystko zostało dogadane, ustaliliśmy warunki. W rozmowach bardzo pomogły mi moje wyniki osiągane na Mistrzostwach Europy; myślę, że bez nich nie miałbym szans, by dołączyć do tak mocnego zespołu. Rekomendacja Machacka, z którym rywalizowałem na trasach, była decydująca.

– Nie obawiałeś się Dakaru? Wydaje się, że są to zawody dla dużo bardziej dojrzałych (pod względem wieku i doświadczenia) zawodników.

– Nie bałem się, bo… nie wiedziałem, co mnie czeka (śmiech). Dopiero na miejscu zobaczyłem, na co się porwałem. Wcześniej Dakar znałem tylko z telewizji, internetu… Wiedziałem, że czekają mnie długie trasy, ale akurat to lubię najbardziej – im dłużej jeżdżę, tym zwykle lepiej się czuję. Im bardziej jestem zmęczony, tym jestem szybszy… Nie mam pojęcia dlaczego!

– Rajd rozpoczął się dla Ciebie niezbyt szczęśliwie. Drugi etap ukończyłeś na ostatnim miejscu…

– Z powodu gorąca panującego w Argentynie w trzecim dniu rajdu, na drugim etapie, gotowało mi się paliwo. Straciłem przez to 3 godziny. Temperatura benzyny była tak wysoka, że gdy dotykałem przewodów, to aż parzyły w palce. Przyczyn było wiele: wysoka temperatura powietrza, grzejący się zbiornik i pompa paliwa; podobno argentyńska benzyna ma również dużą zawartość etanolu. Problemy miałem nie tylko ja – Josef Machacek już po zjeździe z rampy w Buenos Aires, na zwykłej dojazdówce, miał podobny kłopot. Po przygodach na drugim etapie, gdzie straciłem prawie 3 godziny i finiszowałem jako ostatni, przenieśliśmy pompę na przód, pod lampę, tak aby chłodziło ją powietrze. Machacek uczynił podobnie, a nawet zamontował sobie dodatkową chłodnicę. Odtąd większych kłopotów z temperaturą już nie mieliśmy.

– Ale następnego dnia znowu miałeś problemy, tyle że innego rodzaju…

– Zgadza się – jechałem zwykłą, kamienistą drogą, przepuściłem szybszego motocyklistę, aż tu nagle w ostatniej chwili zobaczyłem przed quadem ogromną wyrwę, która nie była oznaczona w roadbooku. Przednie koła przeskoczyły, ale tył wpadł do niej i quad wystrzelił w powietrze. Leciałem kilka metrów nad ziemią i kibicami – było to naprawdę dziwne uczucie. Po upadku podniosłem się, stwierdziłem, że ręce i nogi mam na miejscu i podbiegłem zobaczyć co z Yamahą. Kibice też ruszyli z pomocą – większość pomagała, ale był też taki, który cały czas – nie wiem po co – wciskał mi do rąk połamaną szybę. Quad był mocno porozbijany. Wiele podzespołów było uszkodzonych – np. nie działał włącznik prądu, ale udało nam się jakoś prowizorycznie połączyć kable „na sztywno”. Większość rzeczy skręcałem na trytytkach. W pewnym momencie zadzwonił do mnie organizator, by spytać, czemu stoję, ale ja odpowiedziałem, że wszystko jak najbardziej OK, czym wywołałem ogólną wesołość wśród kibiców, bo quad wyglądał naprawdę żałośnie. Na szczęście odpalił i pojechałem dalej. Dopiero po 500 km, na stacji benzynowej, odkryłem, że kanapa opiera się tylko na wspornikach od tylnego baku, a stelaż popękał aż w czterech miejscach. Mechanik miałby ciężką noc, ale na szczęście Rafał Sonik pożyczył mi swój zapasowy stelaż, za co mu w tym miejscu bardzo dziękuję. Do końca rajdu quad nie był w idealnej formie, aż do mety jechałem ze skrzywionym uchwytem roadbooka; wlew paliwa, który był z tyłu, „schował” się po wypadku pod kanapę… Ale to nie przeszkadzało za bardzo w jeździe.

Więcej informacji na: www.terenowo.pl

 

Źródło: www.dakar.pl

Partnerzy

facebook youtube